Ekranizacja powieści Cormaca McCarthy’ego – amerykańskiego pisarza, nazywanego następcą Williama Faulknera, to bez wątpienia wielkie wyzwanie. Joel i Ethan Coenowie podołali temu zadaniu i
Ekranizacja powieści Cormaca McCarthy’ego – amerykańskiego pisarza, nazywanego następcą Williama Faulknera, to bez wątpienia wielkie wyzwanie. Joel i Ethan Coenowie podołali temu zadaniu i decyzją Akademii ich najnowszy film – "To nie jest kraj dla starych ludzi" – słusznie został uznany za najlepszy film roku. Proza McCarthy’ego nacechowana jest elegijną narracją, czarnym humorem i motywem przemijania. Książka "To nie jest kraj dla starych ludzi" to okrutna opowieść o upadku wartości i tradycji, a przenosząc ją na ekran, bracia Coen stworzyli mroczy thriller, który zyskał miano dramatu egzystencjalnego. Wszystko zaczyna się od tego, że gdzieś w Teksasie, na granicy z Meksykiem, pewien myśliwy – Llewelyn Moss (Josh Brolin) znajduje walizkę wypchaną dwoma milionami dolarów. Zabierając pieniądze, Moss świadomie wstępuje na ścieżkę zbrodni i uruchamia nieodwracalną machinę przemocy. Musi uciekać przed podążającym za nim psychopatycznym mordercą Chigurhem (w tej roli zdobywca Oscara za najlepszą rolę drugoplanową – Javier Bardem). Tropem obojga rusza podstarzały, praworządny szeryf Bell (Tommy Lee Jones). Mroczna, rozpisana na trzy postacie historia to trzymający w napięciu kryminał, w którym raz po raz zacierają się granicę pomiędzy ofiarą a drapieżnikiem. Spokojna narracja i niespieszne tempo nie przynoszą punktu kulminacyjnego, nadając całości duszący i hermetyczny nastrój. Świat przedstawiony w najnowszym filmie braci Coen to egzystencjalne pustkowie pełne przemocy i bólu. To świat, w którym rządzi przypadek – rzut monetą decyduje o życiu i śmierci. Gdzieś jeszcze dogorywa prawo i porządek, brutalnie stłumione przez zamęt i nieodwracalność zmian. To niestety zmiany na gorsze. Odchodzi w zapomnienie dawny świat, reprezentowany jeszcze przez szeryfa Bella. Boli bezsilność starego porządku, który nie radzi już sobie z narastającą chciwością. Nie ma już miejsca na uczciwość, a wszystko zmierza ku zagładzie. Zwiastunem nowego "ładu" jest demoniczny Chigurh. To zło w najczystszej postaci, pozbawione ludzkich odruchów indywiduum. Reprezentuje ono świat spłowiałych wartości i pustych ideałów. Wymierza sprawiedliwość podług własnej miary. W filmie "To nie jest kraj dla starych ludzi" nie ma jednak podziału na dobro i zło, i to z prostej przyczyny – dobra już nie ma. Triumfuje zło, które jest nieuniknione. "Nie zatrzymasz tego, co ma nadejść" głosi jedno z haseł promujących film. Llewelyn Moss wie, że nie uwolni się od przeznaczenia. On również jest przestępcą-złodziejem. Jego ucieczka z góry skazana jest na niepowodzenie. Szeryf Bell pamięta stare czasy. Nie rozumie zmian, jakie zaszły i nie potrafi odnaleźć się w nowym świecie. Przez to wszyscy trzej bohaterowie nigdy się nie spotkają. Nie dojdzie między nimi do bezpośredniej konfrontacji jak w klasycznie amerykańskim westernie. W tym kryminale nie ma jednak efektownych pojedynków, brawurowych pościgów i patetycznych uniesień. Wszystko to już było. Pozostaje jedynie nostalgia za dawną Ameryką, tą sprzed dominacji okrutnego i pozbawionego zasad Zachodu. Upadł amerykański sen, a jego pozostałości skazane są na bolesną agonię. "To nie jest kraj dla starych ludzi" to przejmujące i przygnębiające swą wymową dzieło. To prosta opowieść, której siła tkwi w przekazie. Bardzo współczesna i bardzo uniwersalna zarazem. Nie jest to bynajmniej film antyamerykański. Bez zbędnych emocji zmusza do refleksji nad nadwerężoną kondycją współczesnego świata. To arcydzieło godne podziwu, idealnie skonstruowane i przemyślane.