z cyklu saigon, shiiit.. karate kid after party samo siebie nazwało cobra kai, mighty ducks after match samo siebie nazwało.. mighty ducks, co tak jakby już na wejściu sporo o nim powie ukazując stosunek do oryginalnego pomysłu wyjściowego wyznawczy i darzący i wielbiący i pachnący nieprzyzwoicie srogim ubóstwieniem, słowem - za leone - duck, you sucker!
czy podstarzały, podsiwiały i cokolwiek podtłuściały nowy stary super trener jej królewskiej mości gordon bombay (aka cudotwórca z minnesoty) zdoła po raz sto osiemdziesiąty szósty chyba - o ile nie mylę się w rachunkach - poprowadzić drużynę oblepionych flegmą patałachów do zwycięstwa? nie ma, dżizuś, kurka, ja pinkolę, najmniejszych wątpliwości!
ale nawet gdyby nie to i tak niczego nie zmieni, wszak zwycięża się nie wtedy, kiedy się zwycięża, ale wtedy, kiedy można być najlepszą wersją siebie - Straszne Misie w tej materii przecierały szlaki, idźcie i naśladujcie je wszystkie, dzieciaki..
no i tak to z grubsza wygląda, ale czego można się było spodziewać po produkcji dissneya? no przecież, że nie dissu, marnej rekonstrukcji, nawet nie dekonstrukcji, cóż dopiero mówić o jej dekonstrukcji.. bo tak, dekonstrukcja jest passe, następny krok: dekonstrukcja dekonstrukcji!